Return to site

O indeksacji kredytów i bankowych spread'ach

Udając się do banku po kredyt hipoteczny mogliśmy wybierać pomiędzy kredytem w złotych bądź kredytem w walucie. Wtedy takie określenie jak „kredyt w walucie” było na tyle popularne i jednoznaczne, że nikt nie zastanawiał się czy faktycznie był to kredyt w walucie, czy indeksacja nadaje mu jakiś szczególny charakter a może jest tożsama z określeniem „kredyt walutowy”?

Wiele lat temu było to całkowicie bez znaczenia dla przeważającej większości kredytobiorców. Nie analizowano nazewnictwa bankowych kredytów, nie zastanawiano się nad różnicami, tym bardziej nikt nie czytał art. 69 ustawy Prawo Bankowe. Był „kredyt w walucie”. I z reguły był to „kredyt w CHF”.

Prawo bankowe we wspomnianym artykule 69, mówi, że umowa kredytowa winna określać walutę kredytu. Może być to waluta polska – złotówki, może być to frank szwajcarski, może być dolar amerykański, jen japoński. W wersji przed nowelizacją w 2011 roku, ustawa Prawo Bankowe nie wspomina o innym typie kredytu. W takim zapisie kryje się prosta formuła kredytu. Kredyt złotowy to kredyt wypłacany w złotych i spłacany w złotych. Kredyt walutowy to kredyt wypłacany w danej walucie i spłacany w tejże walucie.

W artykule 69 jak i w pozostałych artykułach prawa bankowego, nie było mowy o kredycie indeksowanym, waloryzowanym, denominowanym..
Nie wspominała o nich ustawa, ale mówiły o nich banki. Nie mówiły po to by dać klientowi większy wybór, by uczynić ich ofertę atrakcyjniejszą dla klienta. Banki wprowadziły produkty kredytowe indeksowane, waloryzowane, denominowane po to by uzyskać większe zyski z umowy kredytu. Tam gdzie nie ma indeksacji i denominowania nie ma spread'u.

Kredyt złotowy i w walucie obcej pozwalał w pewnym uproszczeniu na zarobek tylko z odsetek i z prowizji za udzielenie kredytu, a także z pomniejszych opłat okołokredytowych. Denominowanie i indeksowanie kredytów pozwalało zarobić znacznie więcej. A skoro tak, to czemu nie denominować kredytów, nie indeksować ich i dzięki temu zarabiać więcej nawet do 10% kwoty udzielonego kredytu?

To rozwiązanie miało też dodatkową zaletę, nie było bowiem tak odczuwalne i w oko kłujące jak prowizja za przyznanie kredytu. Tą trzeba było zapisać w umowie kredytowej, nie daj boże na pierwszej stronie. Czasami płatna z kieszeni klienta mogła stanowić niewygodny koszt i jeszcze rodziła u niego pokusę negocjacji! A spread był taki niewidoczny...
Klient nie widział go w umowie kredytowej, nie odczuwał ciężaru tych kilku procent, bo nie obciążał go koszt tej prowizji gotówkowo. Spread dzięki zapisom w umowie był elastyczny, niczym gumka mógł się rozciągać i był praktycznie nienegocjowalny dla klienta-konsumenta.

Dlatego banki wprowadziły modyfikację do bankowych umów kredytowych. Pojawiła się wersja kredytu złotowego: umowa o kredyt w złotych indeksowany do waluty. Odmiana kredytu walutowego: umowa o kredyt denominowany w walucie. Każda z tych opcji zawierała konieczność przeliczenia kwoty udzielonego kredytu, bądź ze złotówek na walutę, bądź z waluty na złotówki. I każda z tych opcji pozwalała na dodatkowy, wprowadzony trochę bokiem do umowy kredytowej, bardzo istotny dochód banku jakim był spread walutowy.

Wtedy wiele osób myślało, że tak po prostu jest. Że bank – skoro jest instytucją zaufania publicznego i skoro czuwa nad nim nadzór, zapewne działa uczciwie i profesjonalnie. Zgodnie z dobrymi obyczajami, zgodnie z prawem, i tym z kategorii soft low (rekomendacje KNF) i tym wynikającym z innych ustawowych i kodeksowych aktów prawnych.

Ale narzucanie klientom spread'u i to jeszcze w sposób chytry i pokrętny okazało się oburzyć nawet ustawodawcę – do tego czasu niewielu konsumentów było na tyle świadomych by widzieć w tym nieprawidłowość. W sierpniu 2011 roku miała miejsce nowelizacja prawa bankowego, która dała klientom banków możliwość samodzielnej wymiany waluty. Wprawdzie inicjatywa ustawodawcza dotyczyła tylko ograniczeń jakie dotychczasowe praktyki banków nakładały na klientów i które to narzucały im arbitralnie ustalane przez bank ceny zakupu i sprzedaży walut. Ale to dopiero ta nowelizacja spowodowała, że do ustawy Prawo Bankowe zostały wprowadzone pojęcia kredytu denominowanego i indeksowanego.

Dzięki tej ustawie zrobiło się głośno o spreadach bankowych i nawet jeżeli ktoś nie był wcześniej świadom wadliwości klauzul przeliczeniowych i nieetycznego przymuszania klienta do korzystania z bankowych przeliczeń, to z dużym prawdopodobieństwem od tamtej nowelizacji zaczął rozumieć, czym było przeliczenie kredytu po kursie kupna i czym jest spłata po kursie sprzedaży.

Można przyjąć, że do 2008 roku hitem sprzedaży w bankowych okienkach hipotecznych były kredyty indeksowane bądź denominowane. Tajemnicą poliszynela jest, że banki ułatwiały swoim pracownikom sprzedaż tych produktów, np. pomimo Rekomendacji S z 2006 roku nie wszystkie wprowadziły do swoich bankowych kalkulatorów parametry, które ograniczałyby zdolność kredytową dla potencjalnych kredytobiorców „kredytów w CHF”. Paradoksalnie klient często miał zdolność na kredyt indeksowany do CHF w kwocie X a nie miał jej na kredyt w tej samej kwocie w złotych.

Niezależnie od tego w jaki sposób banki zachęcały swoich pracowników do sprzedaży kredytów hipotecznych z opcją spread'u, czy to poprzez liberalne kalkulatory, premie czy nakazy i oczekiwania, jedno jest pewne – jeżeli jakieś przedsiębiorstwo może zarobić do 10% więcej na produkcie, a ówczesny kształt regulacji prawnej mu na to pozwala, to zrobi dużo by taki właśnie produkt sprzedawać.
I tu nie ma wątpliwości.

Gdyby banki umożliwiały klientom zawieranie umów kredytów walutowych i jednocześnie nie nałożyły na nich ograniczeń związanych z wymianą waluty na złote, to prawdopodobnie dzisiaj wszelkie zarzuty klientów obsługujących 'kredyty w CHF' wobec banków miałyby bardzo słabe podstawy. Ciężko bowiem udowodnić kto mówił merytorycznie o ryzyku kursowym, kto mówił byle jak a kto nie mówił w ogóle. A wtedy byłby to jedyny zarzut. Nie byłoby kwestii wadliwości klauzul przeliczeniowych, nie byłoby podstaw do tego by kwestionować wartość kapitału, który klient jest winien bankowi, czy jest to kwota z umowy wyrażona w zł czy jest to kwota wyliczona w oparciu o aktualną wartość waluty obcej.

Ale banki też nie miały motywacji do udzielania takich kredytów. Bo jeżeli przyjąć, że dla banku rentowność produktu bankowego kredyt w PLN a kredyt walutowy w CHF jest podobna, a z kredytem walutowym wiąże się jednak ryzyko, także dla banku – choć akurat bank może ryzyko walutowe zabezpieczać w przeciwieństwie do klienta-konsumenta, to wtedy po co brać na swoje bankowe barki takie ryzyko. Wtedy udzielane byłyby tylko kredyty
złotowe, a walutowe oferowane byłyby tym, którzy osiągają dochód w danej walucie, i nie w sytuacji kiedy jest to dochód sezonowy.

Wolumeny sprzedaży kredytów indeksowanych czy denominowanych w walucie na przełomie 2006-2008 nie są przypadkowe. Banki miały interes by promować te kredyty, ułatwiać ich sprzedaż i ją inspirować. To że sprzedaż kredytów indeksowanych / denominowanych sięgała powyżej 50% sprzedaży całego wolumenu kredytów hipotecznych we wspomnianym okresie (w niektórych bankach sięgała prawie 80%) nie jest tylko efektem zachłanności klientów na niskie raty – taka była polityka banków i zgodnie z tą polityką były określane cele sprzedażowe. Plany należało wykonać.

Dzisiaj posiadacze kredytów indeksowanych mają szansę na to by sąd uznał, że wadliwość klauzul indeksacyjnych może doprowadzić do uznania umowy indeksowanej za umowę w złotych polskich, której oprocentowanie liczone jest w oparciu o stawkę LIBOR. Oznaczałoby to, że klient nie byłby beneficjentem wzrostu kursu waluty (CHF), saldo jego kredytu nie byłoby np. dwukrotnie wyższe niż wartość pierwotna pomimo kilku lat spłaty. Byłaby to sytuacja bardzo korzystna dla takich kredytobiorców. Inaczej jest w przypadku posiadaczy umów denominowanych w walucie, którzy mogą co najwyżej liczyć na sądowe wskazanie konsekwencji stosowania dowolności kursów w bankowych tabelach i ewentualnych nadpłat z tego tytułu.

Czy byłoby to nieuczciwe wobec posiadaczy kredytów w złotych, czy obciążyłaby ich kosztem dodatkowego podatku? Banki wiele lat temu popełniły kilka błędów w swoich umowach i regulaminach, wprowadziły produkty takie które miały cechować się wysokim przychodem dla banku, zarządu, jego kadry menadżerskiej i docelowo akcjonariuszy.

Błędy banku to takie same błędy za wady towaru jak każdego innego przedsiębiorcy. Jeżeli się je popełnia to trzeba ponieść konsekwencje, także finansowe. Banki zarobiły na kredytach indeksowanych ogromne pieniądze, błędy w umowach powinny je tak samo kosztować jak kosztują każdego innego producenta, który pomylił się w produkcji.
I tutaj nie ma z tym wiele wspólnego rozsądek ewentualnego kredytobiorcy złotówkowego. Jeżeli kupuję auto określonego modelu i marki, z wadą fabryczną, która powoduje, że każdorazowe uruchomienie silnika i jazda po mieście naraża mnie wypadek spowodowany wadliwym hamulcem, to nieprawdopodobieństwem jest by wszyscy pozostali kierowcy tej samej marki, ale już innego modelu, mówili z zaciśniętymi zębami a gdybyś ty był taki mądry jak ja i kupił właściwy model o 10 tys zł droższy, to byś był bezpieczny, a tak chciałeś zaoszczędzić to teraz wsiadaj do tykającej bomby.

W tej sprawie – sprawie kredytów indeksowanych tak jest. Rozgorzała wojna pomiędzy kredytobiorcami złotowymi a tymi z umowami indeksowanymi czy denominowanymi, która jest tylko na rękę bankom. Jeżeli producent samochodów wadliwych będzie musiał wypłacić odszkodowania za wady, za wypadki, utratę zdrowia czy życia, to tak  samo prawdopodobne jest, że podniesie cenę przyszłorocznego modelu, jak możliwe jest to, że bank który będzie zmuszony ponieść koszty wprowadzenia do dystrybucji wadliwych umów indeksowanych, podniesie cenę przyszłorocznych kredytów. Takie są ryzyka prowadzenia działalności gospodarczej. I bank – jako prywatne przedsiębiorstwo nie powinno tutaj mieć żadnych taryf ulgowych. Zarabia na klientach wyśmienicie. Tuczy siebie, swoje zarządy i akcjonariuszy. Dlaczego ma być zwolniony z odpowiedzialności?

Koszty podatkowe pojawiłyby się zapewne dopiero wtedy gdyby okazało się, że zachłanność zarządów banków i jej późniejsze konsekwencje doprowadziłyby bank do upadłości, a państwo z obawy o niekorzystny wpływ takiej upadłości podjęłoby się ratowania takiej instytucji. Ale winy za to nie ponosiliby kredytobiorcy 'walutowi'! Ewentualne koszty związane z wadami umów indeksowanych byłyby konsekwencją wcześniej podjętych ryzykownych decyzji biznesowych zarządów banków.

 

Istnieje bowiem takie zjawisko w świecie bankowym jak „pokusa nadużycia”. Wiąże się ona z tym, że banki mogą liczyć na pomoc publiczną – pomoc państwa, gdyby okazało się, że konsekwencje ich upadłości nie pozostaną np. bez wpływu na lokalny rynek bankowy. Przykładem niech będzie ustawa z 12 lutego 2009 roku O udzielaniu przez Skarb Państwa wsparcia instytucjom finansowym. Ale to nie tylko pomoc publiczna, to także możliwość transferu ryzyka kredytowego oraz sekurytyzacja długu – czyli w pewnym uproszczeniu, sprzedawanie do innych podmiotów problematycznych, trudnych kredytów. Bank w ten sposób porządkuje swój bilans, pozbywa się toksycznych aktywów, poprawia swoje wskaźniki finansowe, osiąga też tym sposobem pewne korzyści podatkowe.

KANCELARIA BANKOWA

Chcesz zakwestionować 'walutowość' swojego kredytu? Napisz do nas>>

Analizujemy skutki podważenia waloryzacji/indeksacji dla zawartych umów kredytowych

Skontaktuj się z nami za pomocą formularza kontaktowego>> lub zadzwoń do nas - tel. 22 241 45 91

broken image